Moim sąsiadem jest bocian. Taki prawdziwy – biały, z czerwonym dziobem i takimiż nogami.
Przylatuje w ciągu dnia, siada sobie na słupie i klekoce. Przynajmniej ostatnio klekoce.
Za kilka tygodni, zacznie się pewnie zbierać do odlotu – taki, nieubłagany kalendarz. Przyrodniczy, żeby nie powiedzieć – naturalny.
Bo na jesieni trzeba sobie już ciepłe miejsce na zimę znaleźć.
Zauważyłem, że wśród części polityków, obowiązuje taki sam kalendarz, jak u mojego, bocianiego sąsiada:
to znaczy, że też chcą sobie na jesieni, ciepłe miejsce na zimę wymościć, choć nie tyle rozpatrują opcję odlotu, co przylotu.
Wczoraj klekotał o tym w telewizji Pan Sellin.
Klekotał, jaki to on chętny, żeby z kolegami do tego PiSu jednak wrócić (który się wprawdzie nie zmienił, ale któremu – i to już moja konkluzja – sondaże w górę poszły).
Pan, co truskawkami handluje i umysłowość ma prostą, jak typowy pisowski wyborca, twierdzi, że oni to teraz już muszą na maksa kombinować z załapaniem się do tego przyszłego Sejmu, bo w przeciwnym razie, do jakiejś uczciwej roboty musieliby się wziąć.
A to dla takich eleganckich ludzi - nieprzyjemna sprawa musi być.
Pan Sellin z kolegami, to – używając szachowej terminologii – w niedoczasie jest.
Bo taki Pan Senator Romaszewski, co to obrażony karą klubową, za obronę immunitetu kolegi, który witaminę C przez nos wciągał, z klubu PiS wystąpił, już się na PiS przestał gniewać.
I wrócił na łono klubowe. Ech, ten kalendarz…
Ja osobiście, to nawet nie mam nic przeciwko powrotom takich polityków do matki-płatniczki.
Mam tylko taką nieśmiałą i zapewne niesłuszną propozycję, żeby przed powrotem nie tyle do PiSu, co na „biorące” (ach, jakie śliczne słowo, prosto z języka przedstawicieli Narodu, prawda?) miejsca na listach wyborczych, musieli wszystkie te wstrętne teksty, którymi chlebodawców swoich niedawno jeszcze obsmarowywali, odszczekać.
Zamiast klekotania.